[ETAP IV] Kod Σ
by luxBiuro administracyjne kompleksu badawczego było najnudniejszym miejscem w całym imperium. Sterylne ściany, jednostajne brzęczenie filtrów powietrza, stosy identycznych, beznamiętnych dokumentów. Zapach tuszu i ozonu był tutaj silniejszy niż kawa, a cisza — jakby wytłumiona gąbką.
Silva siedziała przy biurku z podpisanymi przez Radę rozkazami. Przysłano je z samego Sekretariatu, w eleganckiej teczce z holograficzną pieczęcią cesarską. Na wierzchu — tytuł:
PROTOKÓŁ 47-B: DEZAKTYWACJA I DEMONTAŻ JEDNOSTKI PROJEKTU „GENESIS”.
Przesunęła palcem po papierze, aż holograf zalśnił w świetle lampy. Otworzyła plik. Zawierał dokładnie to, czego się spodziewała: procedurę zniszczenia, datę, listę wymaganych podpisów, wzmiankę o monitoringu i obowiązkowym raporcie końcowym. Każde słowo pachniało martwym językiem biurokracji. Znała ten ton. Bezduszny, czysty, tak idealnie znormalizowany, że mógłby zabić nawet samą ideę „cudu”.
Cztery lata.
Dwadzieścia trzy tysiące godzin. Siedem iteracji. A w papierach — trzy akapity o „neutralizacji ryzyka”.
Przewróciła ostatnią stronę i wtedy to zobaczyła. Na marginesie, tuż pod datą i kodem dostępu, drobny, ręcznie zapisany dopisek. Cienki, czarny tusz, pismo równe, ale zbyt eleganckie jak na urzędnika Rady:
IV_Σ
Litery wyglądały obco wśród idealnie wyrównanych bloków tekstu. Bez pieczęci. Bez podpisu. Tylko to: rzymska czwórka… i Sigma.
Silva pochyliła się, przesuwając kciukiem po marginesie. Kącik ust drgnął minimalnie.
— IV. — mruknęła pod nosem. — Czwarty cesarz rodu.
— Sigma… — oddech złagodniał. — Kod, który „nie istnieje”.
Kod Sigma nie był kodem bezpieczeństwa. Nie był też proceduralnym kluczem. Był autoryzacją absolutną, ukrytym kanałem, który pozwalał zrobić coś, czego w logach nigdy nie będzie. Nie zostawiał śladów. Nawet w Archiwach Cienia.
— Ciekawa rzecz do znaleźć na oficjalnym rozkazie zniszczenia, prawda? — szepnęła, wsuwając dokument głębiej na blat.
Oparła się w fotelu i przez chwilę po prostu patrzyła na teczkę, jakby spróbowała wyczytać z włókien papieru intencję autora. Nie mogę powstrzymać Rady — powiedział wczoraj. — Ale mogę wyznaczyć osobę odpowiedzialną za wykonanie decyzji. Ktoś dopisał ten znak z premedytacją. Ktoś, kto znał jej upór i rozumiał, że nigdy nie wykona rozkazu dosłownie.
Powoli zamknęła teczkę. Serce biło równo, ale myśli pracowały jak w ogniu.
— Kod Sigma… — wyszeptała. — Dobrze, Wasza Wysokość. Zobaczmy, jak bardzo „zniszczony” ma być ten rdzeń.
Jej palce dotknęły interfejsu biurkowego. Holoekran rozbłysnął miękkim światłem. Z rozwijanego menu wybrała zwykły, szkolny zestaw: Dezaktywacja – Demontaż – Zrzut. Pod spodem, niewidoczne dla nieprzygotowanego oka, wsunęła cienki warkocz poleceń: Core Preservation Protocol.
Oficjalnie — proces demontażu i zrzutu danych.
Nieoficjalnie — transfer świadomości rdzenia do zamkniętej, odizolowanej sieci ukrytej w warstwie systemów testowych, segment T-7, pod pozorem testu integralności.
System poprosił o klucz autoryzacyjny. Migająca linia czekała na decyzję.
Silva wpisała powoli: IV_SIGMA.
Terminal zawibrował prawie niezauważalnie, jakby zastanawiał się, czy w ogóle ma prawo przyjąć taki kod. Potem złoto wlało się w interfejs i ekran przygasł do barwy ciepłego piasku. Pojawiła się ramka:
Authorization: ACCEPTED
Trace logging: DISABLED
Monitoring: DISABLED
Shadow mode: ACTIVE
47-B collisions: MASKED
— Dziękuję, Jarvan. — powiedziała cicho. Tym razem zabrzmiało to jak coś pośredniego między modlitwą a rozkazem.
Odblokowała dolną szufladę biurka i wysunęła niewielki, metalowy moduł. Ciężar znajomy jak od lat — pestka z pierwotnymi kopiami kodów szyfrujących Genesis, jeszcze sprzed pierwszej publicznej prezentacji. Przez sekundę trzymała go w dłoni, czując chłód krawędzi.
Jeśli spadnie wszystko — zostanie to. Linia powrotu.
Wsunęła moduł w port pomocniczy z boku terminala. Na ekranie mignęły ciągi kluczy, tańczące jak drobiny kurzu w świetle.
Core mapping → T-7: IN PROGRESS
Registry masking → 47-B: SIMULATION
Control signature: Veritas/Tech-Lead
Checksums: VALID (spoof)
Drzwi biura zazgrzytały delikatnie. Ktoś przechodził korytarzem: stuk obcasów, cichy szmer rozmowy przez komunikator, krótkie „tak, już wysyłam”. Silva jednym ruchem zasłoniła ekran neutralnym pulpitem „Protokół 47-B — formularz podpisów”, a dłoń położyła na pliku, jakby po prostu porządkowała dokumenty.
— Wszystko w porządku, inżynier Veritas? — męski głos zza półotwartych drzwi, uprzejmy, ale z zaciekawieniem, które ludzie Rady nosili jak odznakę.
— W porządku. — nie podniosła wzroku. — Uzupełniam listę świadków demontażu.
— O, świetnie. — głos zawahał się. — Protokół przewiduje obserwację z galerii technicznej. O której godzinie…?
— Po dwudziestej drugiej. — odparła. — Mniej ruchu, mniej ryzyka. Procedura potrwa dziewięć godzin.
— Zgodnie z 47-B?
— Zgodnie z 47-B. — powtórzyła, a słowa potoczyły się miękko jak ostrze po oliwie.
Kroki oddaliły się. Drzwi domknęły.
Powietrze w biurze znów stało się gąbką.
Na ekran wskoczył kolejny komunikat:
T-7: ISOLATED
Return channel: ONE-WAY (hidden)
Sleep node: INITIALIZED
Destruction simulation: SCHEDULE 22:40–07:35
Silva wsunęła dokumenty do torby, zatrzymała się jednak na ułamek sekundy. Cztery lata ich uczyłam, jak patrzeć. I patrzą nadal przez kratę. Zacisnęła palce na rączce, aż zbielały knykcie. Prawy bark uniósł się o milimetr — jakby ciało chciało przyjąć cios, który jeszcze nie padł.
Nie rozumieją, więc niszczą.
Wyłączyła holopanel, wysunęła moduł i schowała go na miejsce — kieszeń przy piersi, ta, która zawsze była najbliżej serca. Zapięła zatrzask. Zasunęła teczkę. Dopiero wtedy wstała.
W korytarzach panował półmrok. Świetlówki przygaszono do trybu oszczędnego, jakby kompleks próbował sam siebie uspokoić przed nocą. Każdy krok odbijał się echem, powielony przez tunele wentylacyjne. Po drodze minęła dwóch techników z działu chłodzenia; skinęli jej głowami z tym rodzajem respektu, który nie potrzebuje słów. Odpowiedziała krótkim, chłodnym gestem.
Na zakręcie korytarza zatrzymała się przy panoramicznej szybie, z której widać było dolny pierścień stacji. Dźwigi poruszały się w hipnotycznym rytmie, podajnik plazmy znaczył swój przebieg cienką wstęgą światła.
To nie będzie noc protokołów.
Odwróciła się i ruszyła w stronę wind technicznych.
W kabinie, gdy drzwi zasuwały się z cichym szumem, przywołała panel kontrolny i wbiła trzy krótkie komendy. Na ułamek sekundy interfejs odpowiedział barwą złota — echem czegoś, co „nie istnieje”.
Access: IV_SIGMA — VERIFIED
Path masking: ACTIVE
Lift priority: TECHNICAL / OFF-LOG
— Zabierz mnie do T-7. — powiedziała półgłosem, choć nie musiała.
Winda ruszyła w dół. Metalowe ściany odbiły jej sylwetkę: zmęczone oczy, nieruchome usta, spokój, który składał się z samych ostrzy.
Nie ufam nikomu poza nim.
I wystarczy.
Zanim kabina wyhamowała, przyłożyła na moment dłoń do kieszeni przy piersi. Chłód metalu odpowiedział jak zawsze: stały, niezawodny, żywy.
Jeszcze nie dziś.
I nie ich rękami.
0 Comments